Pierwsze kilometry beznandziejnymi, bo dużo "shitowego" materiału było na drodze. Wg przewodnika istniała jako oznakowana, ale nic z tego - oto Camino - czasem nie ma tu niczego oznakowanego. Kilka dróg też prowadziło do Burgos. W końcu trafiliśmy do parku najdłuższego w naszym życiu - jakieś 4 km na nogach. To zupełnie inna perspektywa niż np. rowerem. I oto Burgos, duże miasto z piękną gotycką Katedrą de Santa Maria, 2h zwiedzania gotyku, baroku, rokoko, z 8 kaplic - niesamowicie monumentalna budowla. A potem droga przez jakieś totalne zadupia Burgos i męcząca droga do Rabe de las Calzadas.
Po 10 kolejnych upalnych kilometrach padamy przed albergue, na szczęście miła obsługa i jedzonko wszystko rekompensuje. Poznałam sympatycznego Australijczyka, który wie kim jest Lech Wałęsa i pogadaliśmy o gospodarkach wielu europejskich krajów i na koniec o cudach. Burgos objawiło 3 cuda. Pierwszy, to hiszpan imieniem Bruno, który pomógł nam znaleźć Stefano i właściwą drogę. A drugi cud dotyczył wody, która nie chciała lecieć Monice z kranika do butelki. Okazało się, że za tym cudem stoi Matteo, który przez przypadek naciskał nogą na jakiś przycisk na chodniku i wtedy woda leciała. A jak nie naciskał, to nie leciała. Pech chciał, że Matteo nie naciskał na ten przycisk, kiedy Monika podstawiała butlę. Sikaliśmy ze śmiechu pół drogi za Burgos. Takie rzeczy dzieją się tylko na Camino. A trzeci cud poszedł swoją drogą, bo dziś go nie pamiętamy;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz